piątek, 2 lutego 2007

Stormy day/Mori-san way

Nie samym ciepełkiem Misaki żyje. Czasem przychodzą dni jak ten, pełne wiatru, zimna i słonej wody (unosi się w powietrzu i osiada na szybach, samochodach itp.). To wszystko to uroki mieszkania nad Pacyfikiem. Często spokojny, ale jak już przyjdzie mu się wzburzyć....... to na dobre. Wiatr wiał z taką siłą, że nie sposób było utrzymać aparatu w wybranej przez siebie pozycji. Do tego po kilku zdjęciach trzeba było przecierać obiektyw (sól jest wszędzie). Żałowałem, że nie zabrałem swojej obudowy podwodnej. Przydałaby się w taki dzień.


Wieczorem zadzwonił Mori – san, bar na plaży w taką pogodę to naprawdę klimatyczne miejsce. Wokół szalejący wiatr a my w środku jemy „la France” i oczywiście popijamy.


Mori-san prowadzi coś na kształt restauracji, ale nazywa to „kontemplacyjnym muzeum”, dużo tutaj lokalnych dzieł sztuki, które można kupić, są także wystawy artystów zaprzyjaźnionych z tym lokalem. To miejsce zasługuje na dłuższą opowieść więc tym razem tylko o tej nocy.


Trochę żal, że nie wziąłem tym razem aparatu, ale Mori-san nie bardzo lubi jak robi się zdjęcia, więc nigdy nie chodzę do niego z aparatem (zdjęcia robiłem komórką).


Mori-san przyniósł wszystkie, ale to wszystkie napoczęte butelki z baru i powiedział, że chce w końcu wystawić nowe wiec prosi o opróżnienie tychże. Co z ochotą, aczkolwiek nie bez pewnej niepewności (czy przeżyjemy ten mix) zaczęliśmy czynić. W międzyczasie zaczęły się śpiewy. Najpierw koncerty, Saito-san (Ikuja) gitara elektryczna, Mori-san gitara basowa, Ise-san (UG) perkusja, Kej-chan saksofon, Kogiku wokal, Redeku wokal. Później w najróżniejszych konfiguracjach z których pod koniec (karaoke) objawieniem wieczoru okazał się duet Ikuja i Kogiku (foto poniżej). W Japonii każdy człowiek potrafi na czymś zagrać, ja czuje się tutaj lekko pod tym względem upośledzony. Najnormalniej w świecie mi wstyd, gdy oni z taką łatwością przeskakują z instrumentu na instrument a ja najwyżej potrafię coś wybrzdąkać z gitary. Ale już sam udział w tych „sesjach” to całkowicie odjazdowe uczucie. Nigdzie w Polsce nie miałem przyjemności tego doznać (co nie znaczy, że nie ma takich środowisk). To są naprawdę otwarci i ciepli ludzie. Pomimo wszystkich tragedii jakie tutaj miałem okazje doświadczać, śmiem twierdzić, że nie są to gorsi od nas ludzie. Może trochę inni, ale na pewno nie gorsi, na pewno nie bez serca...


Wróciłem do domku około 3 nad ranem.


Kolejny dzień wyrwany z kalendarza.







Czy zając robi te ciastka ryżowe?




To wcale nieprawda, że mają słabe głowy. Przynajmniej nie tak bardzo słabe.

Brak komentarzy: